You are currently viewing <center>Pomorska 500 na pierwszy ultra maraton?</center>

Pomorska 500 na pierwszy ultra maraton?

Pomorska 500, czyli ultramaraton ze Szczecina do Gdańska na dystansie 512 km w limicie czasu wynoszącym 80 godz. Wyścig rozgrywany jest w formule bez wsparcia z zewnątrz. Tzn. że wszystko z czego korzystasz, musisz mieć przy sobie od startu lub też możesz to pozyskać na trasie samodzielnie. Ale! Bez pomocy osób trzecich, w myśl zasady, że wszyscy muszą mieć takie same szanse.

Czyli, jeżeli zdecydujesz się na nocleg w kwaterze, to musisz ten nocleg zarezerwować podczas jazdy, a nie przed rozpoczęciem wyścigu. Jeżeli uszkodzisz rower, to musisz naprawić go na trasie, a jeśli potrzebujesz serwisu to musisz sam do niego dojechać (a nie odwrotnie). I to w sumie tyczy się wszystkich innych aspektów, w tym także zakupów, posiłków itd. Takie zasady obowiązują na większość wyścigów typu ultra, w tym opisywana tutaj Pomorska 500, ale także Wisła 1200, Carpatia Divide, Great Lakes Gravel i wiele innych.

Przygotowania

Mój start w tym maratonie był totalnie spontaniczny. O ultra wyścigach nie wiedziałam zbyt wiele i nie planowałam żadnego startu w tego typu wydarzeniu. Ale kiedy gdzieś na Facebook’u wyświetliło mi się, że w związku z sytuacją COVIDową, wiele osób zaczęło rezygnować, pomyślałam sobie – Mam już dość tego siedzenia w domu, coś bym porobiła.  Wysłałam niezobowiązujące zapytanie do organizatora czy są wolne miejsca (chyba nie do końca świadoma, na co właśnie próbuje się zapisać). Okazało się jednak, że miejsc nie było, i że wpisali mnie na listę rezerwową. I kiedy przez kilka dni kompletnie zapomniałam o tej imprezie… przychodzi mail, że zwolniły się miejsca i czy jestem zainteresowana

No i wtedy się zaczęło – To tak na serio? Jezusie, przecież ja nic nie mam! W co ja się spakuję…gorzej, NA CZYM POJADĘ? Gravela nie mam (akurat w tym przypadku – całe szczęście – o czym będzie później), mój rower górski zwany potocznie “Bąbelkiem” to Kross 26”, który obawiam się że mógłby nie przeżyć takiej wyprawy. No ale dobrze. Przecież rower sam nie jedzie, jakoś to będzie. Okej, a co z bagażem? Jakieś jedzenie, chociaż skarpetki na zmianę, dętka, cokolwiek? Ratunku! Jestem Grażyną ultra kolarstwa.

Do startu nie było zbyt wiele czasu, jakieś może 2 tygodnie. Trzeba było działać sprawnie, a więc wystosowałam kilka maili i zapytań do osób, które miałam nadzieję, że jakkolwiek mnie wesprą. I tak oto dzięki uprzejmości Giant Polska oraz Liv Polska na około tydzień przed planowanym startem do Gdańskiego salonu Giant Wrzeszcz przyjeżdża piękny hardtrail XTC Advanced SL 1 29 w rozm. M. Zanim podjęłam decyzję, przymierzyłam się do tego modelu i tej wielkości ramy w sklepie. Rama ciut za duża, ale zdecydowałam się na nią z pełną świadomością. Wiedząc, że trasie nie czekają mnie strome single i trudne techniczne podjazdy czy też zjazdy, mogłam zaryzykować odrobinę za dużą ramę.

Pomorska 500 – zestaw startowy – torby JackPack i XTC Advanced SL 1

Kolejnym elementem układanki była pomoc Jacka z Jack Pack – bikepacking, który zaopatrzył mnie w profesjonalne torby bikepackingowe. Siedząc u Jacka w biurze przy pysznej kawie i dobierając torby pod Pomorska 500 zdecydowaliśmy, że wystarczy mi tylko Płetwa, Ultra Żwirek i Ultra Tobołek. Czyli dość minimalistycznie. Całkowita pojemność na poziomie ok. 7 litrów. Wtedy też zdaje sobie sprawę, że o zabraniu śpiwora mogę zapomnieć. Robi się poważnie. Ja, zawsze największy zmarźlak, mam jechać BEZ śpiwora? – Weź tylko folię NRC, wystarczy Ci, uwierz mi – mówi Jacek. I nie wiem jak to zrobił, ale mnie przekonał. To pewnie ta zarąbista kawa, którą mnie poczęstował.

Pakowanie

Podczas pakowania odkrywam, że naprawdę się mieszczę w tych 7 litrach, i że mam jeszcze lekki zapas na dodatkowe jedzenie czy wodę. Sztuką jednak jest odpowiednie pakowanie, składanie i łączenie ze sobą elementów ekwipunku, tak żeby nie było żadnej wolnej przestrzeni wewnątrz torby. Na szczęście moje doświadczenie z szeroko pojętej turystyki mogło zaprocentować w tej sytuacji. Ostatecznie na Pomorską 500 zabieram:

Ultra Tobołek (4 l):

  • bielizna thermo (góra+dół) do spania
  • kurtka przeciwdeszczowa z membraną
  • bivy bag (folia NRC) do spania
  • zapasowe skarpetki
  • zapasowe rękawiczki
  • pompkę, dętkę, łyżki
  • kawałek taśmy typu powertape
  • trytki
  • mini kosmetyczka/apteczka

Ultra Żwirek (2,5 l):

  • nogawki i rękawki
  • kamizelka
  • scyzoryk

Płetwa (1 l):

  • kable do ładowania (Garmina, telefonu, lampki)
  • powerbank
  • chusteczki i papier nawilżany 
  • słuchawki 
  • pomadka
  • dokumenty
  • multitool

Na kierownicy Garmin Edge 830 i lampka Giant Recon 900. Reszta to skromny zapas jedzenia, czyli batoniki, musy owocowe, dekstroza w pastylkach i isostar w tabletkach. Na pewno część osób złapie się za głowę, jak mogłam pojechać na jednym bidonie 0,7 litra. Spokojnie, w torbie na ramie na stałe wylądowała jeszcze butelka 0,5 l.

Strategia?

Przyjeżdżam na ten wyścig zupełnie bez oczekiwań wobec siebie. Ale słuchając rozmów uczestników dookoła moja głowa staje się jakaś niespokojna. Staram się więc ustalić sama ze sobą jakiś plan działania. Nie może jakiś super szczegółowy, bo wiecie jak to jest z tymi planami. Im więcej człowiek zaplanuje, tym potem gorzej z tą realizacją w rzeczywistości. Jednak moja głowa bardzo lubi jak jest wszystko poukładane. No wiecie. Krok po kroku. Co następuje po czym. A tutaj nic…pustka. Czuję się dziwnie.

Trasę Pomorska 500 i wstępny jej rekonesans poznaje z opowieści innych uczestników. Powoli zaczyna mi się wszystko układać w głowie. Mamy plan! A przynajmniej lekki zarys. 

Na całej trasie będą tylko 2 stacje benzynowe. 65 km i 153 km. Dalej nic, zero. Sklepiki osiedlowe i woda z kałuży. Wiedząc ile znaczy ciepły posiłek na trasie, obiecuję sobie, że choćby nie wiem co, to mam się tam zatrzymać i zjeść. Kolejny mały cel to przetrwać noc. Nie mając zbyt bogatego ekwipunku do spania, wiem że muszę jechać jak najdłużej. Że najoptymalniej będzie jechać do rana i przespać się dopiero jak będzie świtać (i robić się cieplej). Ale jak wyjdzie? Nie wiem. Ważne, że jest plan.

Chwilę przed startem w ośrodku Frajda w Czarnocinie nad Zalewem Szczecińskim

DZIEŃ 1 – Nieśmiertelność

Startujemy w grupach 5 osobowych, co 5 min. Dzięki COVIDowi. Pierwsi uczestnicy wyruszają na trasę już od godz. 5:00. Ostatni wyruszą na trasę między godz. 12 a 13.

Mój start jest o godz. 8:30. Rano wszystko przebiega zgodnie z planem. Pakowanie roweru, śniadanie, zdanie plecaka do depozytu. Jestem gotowa już od godz. 8:10.

Godz. 8:30 – ruszam! Jest rześko. Dla mnie warunki optymalne. Wiatr nie robi mi większej różnicy, bo tu gdzie mieszkam, zawsze wieje. Na starcie mówią: – Luzik, pierwsze 10 km jest z wiatrem… a idź Pan! Mało tego, od 10 km zaczyna padać lekki deszcz. Jednak jest na tyle ciepło i przyjemnie, że kurtka jest zbędna.

Asfalt szybko się kończy i zaczynamy zabawę w lesie, gdzie witają nas słynne pomorskie piaski. Jestem zaskoczona jak dobrze radzę sobie w tej piaskownicy. W zasadzie to nie zdążyłam się dobrze wjeździć w ten rower przed przyjazdem do Czarnocina, dlatego tym bardziej moje zaskoczenie rośnie. Piaski idą gładko, jest sterownie, lekko i zwinnie, a tego zawsze się bałam w dużych kołach 29er.

Najlepsze wciąż jeszcze przed nami

Dzień jest mglisty, ciągle mży lub pada deszcz. 65 km zgodnie z planem kawa i ciepłe jedzenie. 153 km ponownie, zgodnie z planem, kawa oraz wjeżdża hot-dog i zapiekanka. Uzupełniam zapasy, woda i jedzenie. Do tej pory trasa była nawet przyjemna, i choć kałuże i krótkie bagniste odcinki pokryły już wszystko błotem od piast po kask, to najlepsze dopiero miało nadejść.

170 km. Za Drawskiem Pomorskim. Morze bagna. Jeziora łabędzie zamiast drogi. Momentami mam wrażenie, że szybciej byłoby kajakiem. I tylko w sferze domysłu pozostaje, jakie ulewy musiały tutaj przejść w ostatnich dniach, że jest jak jest. Na początku twardo, walczymy, bo przecież to na pewno tylko taki fragment i za chwilę będzie super droga. No nie. 10, 20, 30 km. Niewiele się zmienia. 40, 50 km. O dziwo mam w sobie jakiś wewnętrzny spokój. Zero irytacji. Mimo że moi towarzysze zewsząd z nogawek i rękawów sypią soczystymi przekleństwami. Oj, Leszek musiał mieć naprawdę niezłą czkawkę przez te 2 dni.

To jest ten moment, kiedy wszyscy, którzy wybrali gravela, zazdroszczą mi, że jadę na MTB. O godz. 19, kiedy na liczniku mam prawie 200 km, rozstaję się z moimi dotychczasowymi towarzyszami (Sakis i Adam – pozdrawiam!), którzy zostają na nocleg. Dalej jadę sama, przez totalną dziurę cywilizacyjną. W głowie rozważam różne scenariusze, ale póki co czuję się dobrze, więc napieram dalej.

Urwany film

Jest godz. ok. 22 i powoli zaczyna zmierzchać. Zaliczam soczystą glebę wprost do błota, po której nic nie jest już takie samo. W sumie to jest mi już obojętne, że mam bagno w butach, że mimo sporej torby podsiodłowej, na każdej kałuży błoto rozbryzguje mi się na tyłku, a w spodenkach kolarskich pielucha zamienia się w gąbkę nasiąknięta wodą. Niewiele dalej, gratuluję sama sobie, że przed jednym z jezior na drodze, zdecydowałam się jednak zejść z roweru, bo…wody było po piasty. I kiedy próbuje czmychnąć po położonej przez kogoś (słynnej) belce, która ma ułatwić pokonanie kolejnego jeziora – jebs. Ześlizguję się i tak oto mamy świeżą dostawę wody w butach.

Mój łańcuch jest w agonalnym stanie. Pedałuję ostrożnie, bo dźwięki z napędu mnie przerażają, i boje się, że zaraz coś się stanie. Całą tą sytuację ratuje jedynie fakt, że mimo tej mgły i ciągłej mżawki, było naprawdę ciepło. 15 stopni o godz. 22:30, to super idealne warunki do jazdy.

W pewnym momencie chyba urwał mi się film. Wpadłam w taki trans pokonywania błotnistych bezdroży, że jak po godz. 23 wylądowałam w miejscowości Czarne Wielkie przy wiejskim sklepie i ludzie mówili do mnie o jakimś jeziorze po drodze, to nie wiedziałam za bardzo o co chodzi. Sklep ten uratował wielu życie, w tym i mnie, bo sklepów na trasie ogólnie było bardzo mało. Po raz kolejny opłukuje łańcuch z błota, żeby chociaż trochę przywrócić go do życia. Próbuję też opłukać nogi, bo stan jest porównywalny z łańcuchem, ale nie wychodzi to najlepiej. Za to jest świeny peeling błotny zamiast kąpieli.

Pod sklepem, przemili mieszkańcy wioski oferują swoją pomoc – Nocleg, prysznic, cokolwiek chcecie. Ale… ja wciąż czuje się dobrze. Naprawdę. Postanawiam jechać dalej, mimo że właśnie rozpoczyna się moja 16 godzina jazdy na rowerze. Decyduje się na dalszą jazdę, bo wiem, że przed nami dość długi odcinek asfaltowy, który pokonamy sprawnie. Podłączam się więc do ruszającej spod sklepu grupki uczestników, aby było raźniej i jaśniej na drodze.

Pierwsza przeprawa nocna

Asfalty szybko mijają i mam poczucie jakbyśmy – w porównaniu z tym co było na ostatnich 50 km – mknęli z prędkością światła. Wymieniam kilka spostrzeżeń z innymi uczestnikami i dowiaduję się od jednego z nich, że na 304 km w Sępolnie Wielkim znajduje się wiata. Mamy wtedy ok. 250 km trasy. – To jakieś 54 km drogi, ok. 3 godz. jazdy – myślę. – Brzmi jak plan! Jadę tam! Szacowany przyjazd wyjdzie na ok. 3 w nocy. Tam jakieś 3 godz. snu i wio dalej. Wszystko pięknie, ale wracają błota i grząskie drogi.

Jest ok. 2 w nocy. Powoli zaczynam odczuwać spadek koncentracji. Wtedy zaliczam chyba najgorszą glebę tego wyjazdu, upadając boleśnie na przeprostowany łokieć. Przez chwilę mam czarny scenariusz przed oczyma, ale ruszam ręką, rozmasowuję, sprawdzam. Jest OK, uff! Ale kolejne niepewne błota i jeziora na drodze postanawiam asekuracyjnie pokonywać pieszo, przez co moja prędkość przelotowa nieco spada. Ogólnie słabo widzę po zmroku i muszę przyznać, że to była moja pierwsza tak długa jazda na rowerze nocą. Wielokrotnie w ciemnościach, gdzieś w polu szukamy szlaku. Na szczęście ostatnie kilometry do wiaty jedziemy już po asfalcie.

I tak, chwilę po godz. 3 w nocy meldujemy się we wiatce w Sępolnie Wielkim. Szybkie przebranie w bieliznę termo i ląduje w bivy bag. Leżę, 15 min, robi się przyjemnie, już czuje jak Morfeusz wyciąga do mnie ręce by zabrać mnie do krainy snów. I wtedy… wszystkie bociany, wróble, sroki, żaby i świerszcze oznajmiają radośnie, że nadchodzi świt. Przepiękny dźwięk, naprawdę, ale… nie w tym momencie. Do tego po chwili dołącza chrapiący Waldek i już wiem, że to koniec. No koniec, nie zasnę. Koncert trwa. Patrzę na zegar, godz. 5:05. Dobra, spróbuje jeszcze chociaż 10 min. I wtedy zapiał kogut.

DZIEŃ 2 – Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni

Godz. 5:25. Decyzja – wstaje. Przebieram się i dygocze z zimna (albo z niewyspania). Podczas pakowania zastanawiam się co zjem na śniadanie. Ach no tak! Mam tylko słodkie. Na samą myśl o kolejnym batoniku robi mi się gorzej. No ale co zrobić, wjeżdża Knopers popity wodą. Nie najlepiej. Tego nie zaplanowałam. I to był duży błąd.

Godz. 5:50 wsiadam na rower i tylko słońce mi towarzyszem drogi. Wciąż utrzymuje się lekka mgła. Nie czuje się dobrze. Mocno odczuwam brak śniadania, a mój wygłodniały żołądek zasysa już nawet powietrze. – Gdzie jest sklep? Rozpaczliwie rozmyślam o sklepie. Po ok. 25 km (330 km trasy) JEST – wioskowy sklepik. Ale… nie ma bułki. Potrzebuje bułki, bardziej niż wody, jednak póki co muszę się zadowolić bananem i 7daysem. W międzyczasie droga staje się bardziej przyjemna. Pojawiają się piaski i przyjmuję je z wielką radością, po doświadczeniach dnia poprzedniego. Do 40 km (czyli ok. 345 km trasy) jestem jak zombie. Nie mogę się obudzić i wciąż czuje duży głód. Dopiero jogurt i bułka w następnym sklepie ratują mi życie.

Jest godz. 8 rano i czuję, że robi się parno. – To będzie gorący dzień. Upały to dla mnie trudny przeciwnik. Kiepsko radzę sobie z wysoką temperaturą podczas wysiłku, dlatego zawczasu robię jak największe zapasy wody. Ok. 370 km poznaję Wojtka. Okazuje się, że dobrze nam się jedzie i wspólnie się motywujemy na trasie. Powoli zaczynam odczuwać skutki braku snu. Ratują mnie tabletki z kofeiną i guaraną, które dostałam od Krzyśka przed startem.Weź jak będzie kryzys, a otworzą Ci się oczy. No i faktycznie! Odżywam! 

Trasa dzisiaj jest dużo przyjemniejsza, choć pojawiają się nieco bardziej wymagające podjazdy. Błoto, które towarzyszyło nam wczoraj, pozostawiło po sobie już tylko ślad w postaci skrzypiącego, suchego łańcucha. Droga jest szutrowo-piaszczysta, co jakiś czas wkrada się asfalt. Jedzie się dobrze, choć niestety przeze mnie często się zatrzymujemy, bo muszę polewać się wodą i łapać chwilę wytchnienia w cieniu. Garmin pokazuje 30 stopni. Jest pełna lampa i ani jednej chmurki. Ok. godz. 12, kiedy byliśmy na 400 km, zaczynam odczuwać problem z prawym kolanem. Lekki masaż i rozciąganie nie przynoszą oczekiwanego rezultatu. Kiedy myślę, że mam jakieś 100 km do domu, to wiem, że nie mogę się poddać. Tempo nieco spada, ale jedziemy. Rozmowy pozwalają nam zapomnieć o zmęczeniu.

Góra Siemierzycka – rower pokryty ochronną warstwą błotną

Na ok. 460 km spoglądam na telefon i widzę wiadomość od Maćka, że jestem pierwszą kobietą wyścigu, ale że goni mnie Ania Sadowska. W pierwszej chwili myślę, że to nie możliwe. Przecież Ania mijała mnie pierwszego dnia ok. 170 km. Byłam święcie przekonana, że jeżeli jeszcze nie dojechała, to już zbliża się do mety. – To chyba jakiś żart. Myślę. Adrenalina przyspiesza bicie serca. Robię kalkulację. Myślę o tym bolącym kolanie. – Czy noga wytrzyma? Całkiem nie najgorzej czuję swoje ciało i wiem na ile mogę sobie pozwolić. Zanim jednak zdążyłam podjąć ostateczną decyzję było już za późno, bo nogi same przyspieszyły. – No to prowadź – mówi Wojtek. I lecimy. Fruniemy niemalże.

Byłam w szoku, jaki zapas siły mam jeszcze w nogach. Nasze tempo znacznie wzrosło, ale wiem, że przez 50 km go nie utrzymam, a tyle nam zostało do mety. Na podjazdach jadę asekuracyjnie, żeby nie przeciążać kolana, ale na płaskich i na zjazdach staram się nadrabiać. Jestem już prawie u siebie. Znam te tereny, te wioski, te drogi, te drzewa i te krzaki. Zbliżamy się. Jadę sercem, wiem, że jestem już blisko. Noga niestety boli coraz bardziej, ale czuje, że wytrzymam do końca. Po prostu to wiem. Kielno, Bojano, Chwaszczyno. Już prawie… prawie jestem. I kiedy zjeżdżamy Osową i lecimy przez Zaspę ostatnią prostą do mola, czuję wzruszenie. Łza kręci mi się w oku. – Boże…zrobiłam to. To się nie dzieje naprawdę!

Jedziemy deptakiem i wpadamy na molo. 34 godz. i 35 min. Pierwsza kobieta na mecie! Ale czy pierwsza kobieta Pomorskiej 500? Musimy poczekać. Ania startowała godzinę po mnie, więc musimy poczekać na jej przyjazd. Czy odrobi stratę? Nie wiem, ale wiem jedno. Czuję radość! Czuję się wygrana już w tym momencie – bo dojechałam! Dojechałam poniżej 36 godz. a tyle po cichu gdzieś tam sobie wymarzyłam. Jest rodzina, są znajomi, jest moja kochana plaża, mój Gdańsk i moje morze. Zrobiłam to! Pomorska 500 zdobyta!

Wjeżdża Ania. Czas…34 godz. 33 min. 2 min przede mną. Słownie: dwie minuty. Na dystansie 512 km, d-w-i-e minuty. Czyli tyle, co jeden sik w krzakach, jeden postój na zdjęcie lub jeden postój żeby napełnić bidon wodą. Szok i niedowierzanie. 

To wszystko jednak nie ważne – czuję ogromną dumę. Przegrać z Anią Sadowską, bardzo doświadczoną zawodniczką MTB o 2 min, to dla mnie jak wygrać. Przed startem wzięłabym taki wynik w ciemno!

Jechałam sprawdzić siebie. Czy potrafię jeszcze robić takie szalone rzeczy. Sprawdzić, czy rzeczywiście znam swój organizm tak dobrze, jak mi się wydaje. No i zdałam ten egzamin! Gdybym jechała jeszcze raz, nie zmieniłabym nic poza niezaplanowaną kolacją i śniadaniem, co skutecznie podcięło mi skrzydła na jakieś 50 km trasy, a konsekwencje niedożywienia ciągnęły się za mną przez resztę dnia. Wszystko pozostałe ułożyło się wspaniale.

Czy Pomorska 500 to dobry pomysł na pierwszy ultra maraton?

„To zależy.”

Po pierwsze od tego czy jesteśmy w stanie celnie i uczciwie sami ze sobą określić siły na zamiary. Na pewno niezbędne będzie wcześniejsze, chociaż minimalne przygotowanie pod dystans, czyli takie, gdzie 100-150 km dziennie nie będzie trudnością. Na początek optymalne wydaje się rozbicie Pomorskiej500 na 3 dni jazdy, czyli po ok. 170 km dziennie. Wersja 2-dniowa jest już dość wymagająca.

Dlaczego więc podjęłam się takiego wyzwania, jadąc po raz pierwszy? Bo na rowerze robię w roku od kilku do kilkunastu tys. km. W tygodniu spędzam sporo czasu na rowerze i robię to regularnie. Znam swój organizm i kiedyś (w nieco innej formie) miałam do czynienia z długimi dystansami.

To, że trasa w tym roku była wyjątkowo trudna, i że dało się słyszeć w kuluarach, że jest niemalże tak, jak na Carpatia Divide, to w dużej mierze kwestia pogody. Ulewne deszcze, które przez kilka dni intensywnie padały w regionie woj. zachodniopomorskiego, zafundowały nam całe to morze bagna i jeziora łabędzie. I to to, w dużej mierze sprawiło, że trasa była bardzo wymagająca. Nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. W ogóle myślę, że ultra maratony, to w 70% psychika. Przy dobrych, suchych warunkach pogodowych, trasa nie powinna sprawiać większych problemów nikomu. Nie ma tutaj technicznych zjazdów, czy też bardzo długich podjazdów. Choć Ci co twierdzili, że Pomorze jest płaskie, mocno się zdziwili (hehe). W mojej ocenie, przy optymalnych warunkach, największą trudnością na tej trasie będą piaski, wiatr i przewyższenia, których wyszło nieco ponad 4000 m.

Jeżeli chodzi o rower to wiem jedno. Gdybym jechała to na gravelu, to wiem, że wycofałabym się już pierwszego dnia. Po prostu nie dałabym rady. Góral w tych warunkach i przy moich umiejętnościach wykonał część pracy za mnie i znacznie ułatwił przeprawę przez najtrudniejsze sekcje trasy. Nie twierdze, że ta trasa nie daje się na gravela – bo tak nie jest. Świadczy o tym chociażby fakt, że w TOP10 mężczyzn na 10 rowerów, 8 to były gravele. Patrząc jednak przez pryzmat mojej wygody, umiejętności i warunków, które były na trasie – to MTB było jedynym słusznym wyborem, z którego byłam i jestem zadowolona.


Czas na podziękowania, bo cały ten wspaniały wynik oraz udział w tej niezwykłej przygodzie nie byłby możliwy, gdyby nie wsparcie dobrych ludzi. Dziękuję za pomoc przede wszystkim:

  • Firmie Giant Polska oraz Liv Polska, za udostępnienie mi na czas zawodów roweru XTC Advanced SL 1 29, który udowodnił mi, że potrafię znacznie więcej niż mi się wydaje. Wspaniała maszyna!
  • Mateuszowi z Giant Wrzeszcz, który wspiera wszystkie moje szalone pomysły, sprawia że mój sprzęt jest zawsze przeserwisowany i gotowy do akcji. Mateusz dziękuję, że tak we mnie wierzysz!
  • Jackowi z Jack Pack – bikepacking, który ubrał rower w profesjonalne torby bikepackingowe oraz że przekonał mnie, żeby nie brać ze sobą śpiwora!
  • Wszystkim, którzy śledzili kropkę na trasie i motywowali SMSami i wiadomościami, nawet kiedy nie byłam w stanie odpisać.

Dziękuję i chcę więcej! Bo to raczej nie był pierwszy i ostatni raz!

Nie spodziewałam się, że będzie aż tak ciężko. Ale nie spodziewałam się też, że pójdzie mi aż tak dobrze!

Ten post ma 9 komentarzy

  1. LeszekB

    Brawo Aga, chociaż minęło już sporo dni od tego wydarzenia, to czytałem Twoje opowiadanie z dużym zainteresowaniem i naprawdę wzbudzilaś mój podziw za podjęte wyzwanie. Powodzenia w następnych !

    1. sobotanakole

      Leszku dziękuję!

  2. Basia Sobota

    Bardzo ciekawie napisany tekst. Przypomniałam sobie tamto wydarzenie…..śledzenie KROPKI…..niepokój, jak dajesz radę…i w końcu radość…SMS jestem w Osowie……i wzruszenie, gdy wjeżdżasz na METĘ. Nie lada to był wyczyn. Jeszcze raz GRATULACJE.!!!

  3. Szymon

    Rzadko zdaza sie zeby relacja z takiego wyjazdu byla napisana w sposob tak fajny, „prosty” i uczciwy. Z reguly to grafomanstwo polaczone z „heroizmem”. U Ciebie czyta sie to po prostu z przyjemnoscia. A do tego garsc nienachalnych podpowiedzi i wskazowek. Super. Oczywiscie gratulacje z powodu samej jazdy i wyniku. Jak jezdzisz tak piszesz 😉💪👏. Powtorze. Super!

    1. sobotanakole

      Wow, dzięki za miły komentarz 🤗

  4. Adam

    Czytałem Twój wpis przed własnym startem w2022 na Pomorskiej500 i teraz do niego wróciłem, wiedziałem,że nie jesteś byle rowerzystką która dała się namówić(dopiero teraz przesukałem internet sprawdzając kto TY:D) trzeba mieć już niezłą nogę ładne kilometry by zrobić taki czas ale pokazujesz,że można i to mnie motywuje .Mój plan na Pomorską 2024 to znajeźć się w okolicach Twojego czasu.
    Jestem przekonwertowanym XC-maratonowcem na ultramaratonowca.
    pozdrawiam

    1. sobotanakole

      Dzięki Adam 🙂 Ja do ultra przeszłam po latach w triathlonie i ściganiu się na szosie, więc baza była solidna. Głowa też raczej zahartowana do wyzwań, także… tak to wyszło. Trzymam kciuki za Ciebie, jak pobijesz mój czas to daj znać 😛

  5. Artur

    Świetna relacja! Masz rękę i do roweru i do pióra 😁 Czekam na kolejne! Jeszcze przede mną mój pierwszy ultra, liczę że się kiedyś wybiorę, ale już wiem że nie na Pomorską 500, za trudne na pierwszy raz, niemniej brzmi jak świetna przygoda, którą warto spróbować mając więcej umiejętności 😊

    1. sobotanakole

      Dzięki, próbuje zabrać się do bardziej regularnego pisania, ale jak widać nie wychodzi mi to najlepiej. Co do Pomorskiej, zawsze możńa ją zrobić bardziej w trybie wycieczkowym i wtedy na pewno dasz radę 🙂

Dodaj komentarz